Na ten wyjazd czekaliśmy długo i długo się przygotowywaliśmy. Był inspiracją do powstania Pasji Górą. Grossvenediger – nasze pierwsze wejście na lodowiec w Alpach.
Długo myśleliśmy z Maćkiem o Alpach, ale powstrzymywał nas kompletny brak wiedzy jak się zabrać za taki wyjazd i doświadczenia poruszania się po lodowcu. W tamtym czasie nawet nie byliśmy jeszcze zimą w Tatrach i nie potrafiliśmy chodzić w rakach 🙂
Rozmawialiśmy o naszych pomysłach, ale brakowało nam kogoś bardziej doświadczonego, kto mógłby nas poprowadzić. Przewodnika nie braliśmy pod uwagę ze względu na wysoki koszt.
Po jakimś czasie okazało się, że Maćka znajoma z pracy schodziła z mężem Alpy i zgodzili się zabrać ze sobą 2 niedoświadczone osoby. Początkowo do ekipy wliczał się Maciek i inny znajomy. Na moje szczęście po rezygnacji tej osoby wszedłem w ostateczny skład na wyprawę.
(na prośbę Emilii i Łukasza nie publikujemy ich nazwiska ani zdjęć)
Cel wyjazdu
Przy wyborze szczytu kierowaliśmy się:
- poziomem trudności – miał być bez wspinaczki, z lodowcem
- wysokością – powyżej 3.000, ale poniżej 4.000, bo nie wiedzieliśmy jak zareagujemy na wysokość
- odległością z Wrocławia – żebyśmy mogli szybko i tanio dojechać autem
Grossvenediger w Alpach Austriackich spełniał wszystkie nasze wymagania.
Grossvenediger o wysokości 3,666 m. n.p.m. to drugi co do wysokości szczyt w Wysokich Taurach i czwarty szczyt Austrii.
Nazywany Wielkim Wenecjanin jest znacznie łatwiejszy niż Grossglockner (najwyższy szczyt Austrii). Nie wymaga wspinaczki. Natomiast wymaga umiejętności poruszania się i asekuracji na lodowcu. Szczególnie, że jest w nim sporo szczelin.
Przygotowania
Po zapoznaniu się, przyszedł czas na przygotowania, a było tego sporo:
- skompletowanie sprzętu – część kupiliśmy, ale większość pożyczyliśmy
- integracja i budowanie zaufania – kilka spotkań przy piwie
- trening techniczny – w skałkach ćwiczyliśmy asekurację, wyciąganie ze szczeliny, zakładanie stanowisk, do tego uczyliśmy się sprawnego wiązania najważniejszych węzłów
- trening fizyczny – każdy miał swój, ale wliczało się bieganie, basen, Aikido, krótkie wyjazdy kondycyjne w Karkonosze
Obowiązkowy sprzęt:
- lina wspinaczkowa, uprząż, kask, czekan, raki (wystarczą koszykowe) – do chodzenia po lodowcu i w ośnieżonych partiach
- buty odpowiednie pod raki – jeśli nie wiesz czy Twoje są odpowiednie, najlepiej zapytaj znajomych lub w sklepie z butami górskimi
- szpej: karabinki, kubek, taśmy, repsznury – w razie potrzeby wyciągania ze szczeliny
Nie będę tu pisał, co spakowałem, bo oczywiście okazało się, że wziąłem za dużo i niepotrzebnych rzeczy. W sumie wyszło ok. 23 kg.
Dzień 1
Przed wyjazdem prognoza mówiła o deszczu, raz musieliśmy przełożyć termin wyjazdu.
Wyjechaliśmy z Wrocławia popołudniu, żeby nie stracić całego dnia w aucie. Minusem oczywiście była zarwana noc i przerywane spanie w aucie. Ale przynajmniej nie musieliśmy brać dodatkowego dnia urlopu.
Zmienialiśmy się za kierownicą, więc każdy miał czas na przymknięcie oka.
Droga z przystankami zajęła nam ok. 11 godzin.
Dzień 2
Na miejscu okazało się, że słońce praży od rana. Na parking przyjechaliśmy ok. godz. 9:00 i po przepakowaniu się wyszliśmy na szlak ok. pół godziny później. W naszych plecakach upchaliśmy namioty, śpiwory, karimaty, kuchenkę, dużo jedzenia, kijki trekkingowe i cały sprzęt wspinaczkowy.
Ruszyliśmy z parkingu i dość długo szliśmy doliną z pięknymi widokami. Niby dopiero zaczęliśmy, ale już byliśmy zachwyceni.
Kompletnie nie spieszyliśmy się, robiliśmy masę zdjęć, napawaliśmy oczy widokami, wylegiwaliśmy się na trawie i moczyliśmy stopy w strumyku.
Po drodze okazało się, że jeździ wyciąg towarowy do schroniska i można za opłatą nadać plecaki. A że mieliśmy mocno przeładowane, to z ogromną ulgą skorzystaliśmy z okazji.
Do schroniska Kursingerhutte (2.558 m) doszliśmy ok. 17:00.
Dojście nie było jeszcze zbyt wymagające, ale ostatnie 1,5h szło ostro w górę po skałach i można było porządnie się spocić.
Ze względu na oszczędność, rozstawiliśmy namioty nieco powyżej schroniska.
Tego dnia przekonałem się, że mój plecak zupełnie nie nadaje się na takie wyjazdy. Miałem plecak 70l, z bardzo miękkim pasem biodrowym, który zupełnie nie trzymał ciężaru. Przez dźwigałem go na ramionach i przy schodzeniu z góry byłem obolały i w ramionach i w biodrach.
Polecam dobrać plecak z dobrym systemem nośnym, który daje komfort nawet przy większej wadze. Tym bardziej jeśli kupujecie nowy, bo będziecie go używać przez wiele lat, więc warto zainwestować.
Dzień 3
To był dzień wejścia na szczyt. Od rana było pięknie, z błękitnym, czystym niebem. Prognozy na cały dzień były idealne.
Pobudka o 4 rano, wyszliśmy ok 5:00, już po wschodzie słońca, bo trasa jest krótka i nie ma potrzeby wychodzenia w nocy.
Na początku droga idzie łagodnie, ale po godzinie szliśmy już tylko pod górę, aż do grani kilkanaście metrów przed szczytem.
Szybko zorientowałem się, że zupełnie nie mam kondycji, aby dotrzymać kroku moim towarzyszom. Na początku jeszcze szedłem za nimi, ale na wysokości ok 2.800 m odcięło mi tlen i każdy krok był dla mnie jak bieganie sprintem. Uzgodniliśmy, że każdy idzie swoim tempem i spotykamy się przed eksponowanym odcinkiem. Emilia nie mogła się rozgrzać, więc ruszyła szybkim marszem do góry, za nią gonili Łukasz i Maciek.
Ja człapałem na końcu. Nawet nie policzę ile razy powtórzyłem „mam dość, nie dam rady, zostaję”. Oddychało mi się tak trudno, że pod koniec musiałem przystawać co 4 kroki. Musiałem przypominać sobie wszystkie techniki motywacyjne, żeby zrobić kolejny krok. Rozmawiałem ze sobą, pocieszałem się, obiecywałem, groziłem, analizowałem, itd. Robiłem 4 kroki i stawałem złapać oddech, znowu 4 kroki sapiąc, i znowu oddech. Nie zamierzałem się poddać.
Przyznam, że nie spodziewałem się, że będzie mnie to tyle kosztować i że na wysokość zareaguję takim kompletnym brakiem tchu.
Blisko szczytu wchodzi się na wąską i bardzo stromą grań, po obu stronach widać ze 100m uślizgu. Związaliśmy się liną i mijając kilka innych grup zameldowaliśmy się u celu.
Na szczycie stanęliśmy ok 8:10. Tam oczywiście radość, przybijanie piątek i obowiązkowa sesja zdjęciowa. Mocno wiało, więc po krótkim delektowaniu się chwilą, zeszliśmy. Odpoczęliśmy dłużej pod szczytem, schowaliśmy linę i uprzęże. Po nacieszeniu oczu ruszyliśmy szybkim tempem w dół. Słońce topiło śnieg, wyszły szczeliny, a widoki zachwycały.
Po zejściu chętnie skorzystaliśmy z pięknej pogody i daliśmy sobie chwilę na odpoczynek. Po prostu rozkoszowaliśmy się poczuciem satysfakcji, spełnienia i przepięknym otoczeniem.
Później szybko złożyliśmy namioty, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół. Droga szła nam bardzo szybko do chwili kiedy Emilia nieszczęśliwie uszkodziła kolano. Więc przepakowaliśmy plecak, a Łukasz pomagał jej iść do ostatniego noclegu.
Namioty rozbiliśmy blisko górskiego lodowcowego strumienia.
Dzień 4
Po porannym śniadaniu skusiłem się na orzeźwiającą kąpiel w niebieskiej, lodowatej wodzie.
Spokojnym krokiem, bez pośpiechu, z uśmiechami od ucha do ucha doszliśmy na parking.
Wyjaśniła się też zagadka, która wykoszonej trawy 🙂 lepsze niż roboty koszące.
Na końcu jeszcze zimne piwo i spotkaliśmy się na parkingu, żeby ruszyć w drogę powrotną do domu.
Koszty
Chcieliśmy, żeby wyjazd był optymalnie tani.
Nie licząc indywidualnych zakupów sprzętu czy odzieży, cały wyjazd kosztował nas 400zł /osobę.
Jechaliśmy autem o niskim spalaniu, we 4 osoby, co jest idealną liczbą, żeby rozłożyć koszt przy zachowaniu wygody. Spaliśmy w namiocie, posiłki przygotowywaliśmy na kuchence z jedzenia wziętego z Polski. W schronisku napiliśmy się piwa i kawy. Większość sprzętu wspinaczkowego mieli Emilia z Łukaszem i pożyczyliśmy od znajomych, więc niewiele kupowaliśmy.
Co dalej?
Po tym wyjeździe tak nam się spodobało, że tylko nabraliśmy ochoty na kolejne wyjazdy. Na pewno pojedziemy w Alpy.
Jeszcze raz dziękujemy Emillii i Łukaszowi! Dzięki Wam zaczęliśmy przygodę z Alpami.
Brak możliwości komentowania.